trafi. Całą trójkę ogarnęła szalona panika. Przez chwilę wszyscy przekonani byli, że to nie mogło być nic innego, tylko duch Henryka Warrena. Karol porwał się na równe nogi i rzucił się do ucieczki. Z głośnym okrzykiem dziewczęta poszły za jego przykładem. Niby oszalałe stado, poczęli biec wszyscy troje w stronę plebanji. Gdy wychodzili, ciotka Marta siedziała w kuchni, zajęta szyciem. Teraz jej tam nie było. Rzucili się do gabinetu. Panowały tam ciemności i również nie było żywej duszy. Gnani szalonym przestrachem, wybiegli z mieszkania i takim samym pędem pomknęli przez Dolinę Tęczy w stronę Złotego Brzegu. Lecieli, jak na skrzydłach przez szeroką ulicę Glen. Karol biegł na przedzie, a Una zamykała ten dziwaczny pochód. Nikt ich nie zatrzymywał, chociaż wszyscy przyglądali się ze zdziwieniem, sądząc, że dzieci z plebanji szykują nowe jakieś przedsięwzięcie. W bramie ogrodu na Złotym Brzegu wpadli na pannę Rozalję West, która właśnie wychodziła stamtąd.
Natychmiast dostrzegła pobladłe twarzyczki i błyszczące niesamowicie oczy. Domyśliła się, iż dzieci zagnał tutaj przestrach, lecz nie wiedziała, co było tego przyczyną. Jednem ramieniem objęła Karola, a drugiem przytuliła do siebie Florę. Una stała na uboczu, przejęta rozpaczą.
— Dzieci drogie, co wam się stało? — zapytała panna Rozalja. — Co was tak przeraziło?
— Duch Henryka Warrena, — odparł Karol, szczękając zębami.
— Duch Henryka Warrena! — powtórzyła
Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/260
Ta strona została przepisana.