Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/271

Ta strona została przepisana.

ny odczuwał tę jej antypatję, lecz nie przejmował się nią specjalnie, jak wogóle nie przejmował się tem, że rzadko kto go lubił.
Rozalja usiadła pod tym samym klonem, pod którym siedziała podczas pamiętnego spotkania z Johnem Meredithem, a od tego czasu już prawie rok minął. Woda tryskająca ze źródełka szemrała cichutko, zapalając się zlocistemi refleksami zachodzącego słońca. W pewnej chwili stanął przed nią Norman Douglas i zdawał się swą potężną postacią zakrywać przed jej oczami to całe piękno, które ją otaczało.
— Dobry wieczór, — rzekła chłodno Rozalja, podnosząc się z miejsca.
— Dobry wieczór, mała. Nie przeszkadzaj sobie, siadaj, chciałem z tobą chwilkę pomówić. Dlaczego tak dziwnie patrzysz na mnie? Nie miałem zamiaru cię połknąć, jestem już po kolacji. Siadaj i uzbrój się w odrobinę cierpliwości.
— Mogę wysłuchać pana stojąc, — rzekła panna West.
— Wiem, że możesz, jeżeli zechcesz nastawić uszu. Ale wolę, żeby ci było wygodniej. Ja także usiądę.
Norman usiadł właśnie na tem miejscu, gdzie niegdyś siedział John Meredith. Wspomnienie to w tej chwili było tak silne i kontrast tak rażący, że Rozalja omal nie wybuchnęła głośnym histerycznym śmiechem. Norman położył kapelusz na pniu drzewa i obydwie swe czerwone dłonie wsparł na kolanach.
— Nie bądź ze mną taka sztywna, — rzekł