Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/34

Ta strona została przepisana.

kowały mu potrawy podawane na stół, to jednak czuł się naprawdę szczęśliwy.
Jeżeli jakikolwiek cmentarz można nazwać wesołym, to takim musiał być właśnie cmentarz metodystów w Glen St. Mary. Nowy cmentarz po drugiej stronie kościoła zachował dotychczas swa powagę i smutek, lecz stary, gdzie rozgościła się już tylko szczodra dłoń natury, stal się zakątkiem ustronnym i miłym dla oka.
Z trzech stron otaczał go wysoki mur z białego kamienia i rząd gęstych świerków, które wydawały woń balsamiczną. Kamienne ogrodzenie wzniesione prawdopodobnie przez pierwszych mieszkańców Glen, pamiętać musiało najdawniejsze czasy i porośnięte było zielonym mchem, z pośród którego gdzie niegdzie wyłaniały się wstydliwie fiolki wiosną, a jesienią zdziwione zawsze kiście liljowych aster.
Od wschodniej strony nie było ogrodzenia ani wału, a cmentarz przeistaczał się tam w świerkowy zagajnik i ginął w pobliskim gęstym lesie. Zdała dochodził tu szum fal morskich, połączony z melodyjnym szmerem jodłowych gałęzi, a wiosną dochodziły tu śpiewy ptasząt z gniazd uwitych na wierzchołkach wysokich drzew, okalających obydwa kościoły. Śpiewy ptasząt mówiły raczej o życia, niż o śmierci. Nic więc dziwnego, że dzieci pastora Meredith‘a tak bardzo lubiły stary cmentarz.
Wysokopienne bluszcze, srebrne jodły i kępki pachnącej mięty, okalały stare mogiły. Przy grobli od strony lasu było kilkanaście krzewów dzikich malin