Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/37

Ta strona została przepisana.

do łóżka schwytanego węża. Rad nierad Karol musiał spać w starem swem łóżeczku, które było dlań już za krótkie i za wąskie, lecz nikt mu nie zabraniał przechowywać w niem zbiorów z całego dnia. Całe szczęście, że ciotka Marta, mając już bardzo słaby wzrok, nigdy nie widziała, co się w owem łóżeczku dzieje. Mimo tych wszystkich wad, sympatyczna była ta gromadka pastora i Cecylja Meredith musiała cierpieć bardzo, gdy przyszła chwila, że zmuszona była swe dzieci opuścić.
— Jacy dobrzy musieli być ci wszyscy ludzie, którzy są tu pochowani, — szepnęła Una, odczytując półgłosem zatarte już nieco napisy na nagrobkach. — Na całym cmentarzu zdaje się niema ani jednego złego człowieka. Przecież mimo wszystko metodyści muszą być lepsi od prezbiterjan.
— A może metodyści złych ludzi grzebią tak, jak kotów, — zauważył Karol. — Może ich wcale nie chowają na cmentarzu?
— Głupstwa pleciesz, — oburzyła się Flora. — Ludzie spoczywający tutaj nie są wcale lepsi od innych, Uno. Ale, jak ktoś umiera nie wolno o nim mówić źle choćby był najgorszy, bo gotów jeszcze wrócić i zemścić się. Ciotka Marta mi kiedyś otem mówiła. Pytałam potem ojca, czy to prawda, a on popatrzył na mnie, jakbym była przezroczysta i wyszeptał: „Prawda? Prawda? Co jest prawda? Co jest prawda, o Panie?“ Domyśliłam się, że to widocznie musi być prawdą.
— Ciekaw jestem, czy Aleksander Davis mściłby się na mnie, gdybym naprzykład cisnął kamieniem