Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/40

Ta strona została przepisana.

— Mamy tylko na kolację chleb, melasę i „to“, co było na obiad, — rzekła płaczliwie Una.
Ciotka Marta zazwyczaj na początku tygodnia gotowała całą ćwiartkę baraniny i codziennie dawała ją dzieciom na obiad i na kolację. Flora nazwala już tę potrawę krótkiem określeniem „to“ i od tego czasu nikt na plebanji innego określenia nie znał.
— Chodźmy zobaczyć, co tak pachnie, — zaproponował Jerry.
Wszyscy zerwali się na równe nogi i poczęli przeskakiwać przez mogiły i ścieżki, niby zręczne rozweselone małpki, biegnące na żer. W kilka minut potem zadyszani stanęli nad krawędzią Doliny Tęczy, gdzie Blythe‘owie zasiadali właśnie do swej wspaniałej uczty.
Cała czwórka zatrzymała się wstydliwie na uboczu, Una nawet w głębi serduszka pragnęła, aby tamci ich nie zauważyli, lecz Di Blythe posiadała prawdziwie kobiecą intuicję i odrazu dostrzegła gości. Podniosła się od stołu z przyjaznym uśmiechem.
— Domyślam się kim jesteście, — rzekła. — Jesteście z plebanji, prawda?
Flora skinęła główką, a twarzyczka jej spłonęła purpurą rumieńca.
— Poczuliśmy zapach smażonych pstrągów i chcieliśmy się przekonać skąd nas ta woń doleciała.
— Musicie usiąść i pomóc nam skonsumować ten przysmak, — rzekła Di.
— Ale na pewno nie macie tak dużo, żeby i dla