Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/61

Ta strona została przepisana.

ła Mary ze złością. — Dobrze! Możecie ją sobie lubić. Nie dbam, o to. Dam sobie radę i bez was.
Odwróciła się do ściany niechętnym ruchem.
— Ach, Mary, — wyszeptała Una, otaczając ją ramieniem. — Nie mów tak. Ja cię naprawdę bardzo lubię, a ty o mnie tak źle myślisz.
Nie było odpowiedzi. Nagle z piersi Uny dobył się stłumiony szloch. Mary odwróciła się pośpiesznie i zarzuciła Unie obydwie ręce na szyję.
— Przestań, — zawołała. — Nie zważaj na to co mówię. Djabelnie przyzwyczaiłam się mówić w ten sposób. Wy wszyscy jesteście dla mnie tacy dobrzy, a ja nawet odwdzięczyć się nie potrafię. Zasłużyłam na bicie. Przestań! Jak będziesz dalej płakać to zejdę nadół, pójdę do przystani i w nocnej koszuli rzucę się do morza.
Ten nowy pomysł był powodem jeszcze głośniejszego szlochu Uny. Mary ocierała jej łzy brzegiem prześcieradła i tłumaczyła tak długo, że wreszcie zapanowała między dziewczynkami zupełna zgoda i wkrótce obydwie zasnęły.
A w gabinecie na dole wielebny John Meredith spacerował po pokoju z błyszczącym wzrokiem, układając w myśli zdania jutrzejszego kazania z ambony. Wielebny John Meredith nie miał pojęcia, co się dzieje dokoła. Nie wiedział, że pod jego własnym dachem znajdowała się mała opuszczona duszyczka, zmagająca się z temi wszystkiemi przeszkodami, które ją odgradzały od tego, aby mogła się stać naprawdę czystą i dobrą.