Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/69

Ta strona została przepisana.

że Rilla kroczyła z taką powagą w stronę pagórka, dumna przedewszystkiem ze swej misji, a potem z kapelusza, sukienki i trzewiczków. Nie wiadomo czy ten majestatyczny krok, czy kapelusz, czy też jedno i drugie zirytowały Mary Vance, która kołysała się niedbale na otwartej furtce ogrodowej. Nieposkromiony temperament odebrał Mary wszelką równowagę, a nadomiar wszystkiego przed chwilą ciotka Marta nie pozwoliła obrać jej kartofli i najzwyczajniej w świecie wypędziła z kuchni.
— Tak! Znowu kartofle zostaną podane do stołu w łupinach i znowu będą niedogotowane! Jakżebym chciała pójść już wreszcie na pogrzeb tej starej jędzy, — mruczała Mary.
Wyszła z kuchni, trzasnąwszy drzwiami tak silnie, że nawet głucha ciotka Marta ten trzask usłyszała, a pastor, siedzący w swym gabinecie i zatopiony, jak zwykle, w rozmyślaniach, wpadł na pomysł, że widocznie Wyspę św. Edwarda nawiedziło raptowne trzęsienie ziemi. Prędko jednak zapomniał o tem i powrócił do swych dawnych myśli.
Mary wymknęła się furtką i stanęła oko w oko z najmłodszą panną Blythe.
— Czego tu chcesz? — zapytała, usiłując odebrać małej koszyczek.
Rilla nie ustępowała.
— To dla pana Mereditha, — wyszczebiotała.
— Oddaj mnie. Ja mu zaniosę, — rzekła Mary.
— Nie. Zuzanna powiedziała, że mam to oddać panu Meredithowi, albo ciotce Marcie, — upierała się Rilla.