Strona:Lucy Maud Montgomery - Rilla ze Złotego Brzegu.djvu/102

Ta strona została skorygowana.

Po raz pierwszy w swem życiu Rilla Blythe dotknęła dziecka, podniosła je, owinęła w kołderkę i drżąc z obawy, żeby maleństwa nie upuścić, czy nie przełamać, ułożyła je w wielkiej wazie.
— Czy jest obawa, że może się zaziębić? — zapytała niespokojnie.
— Nic mu nie będzie, — odparła pani Conover.
Rilla troskliwie owinęła kołderką twarzyczkę dziecka. Maleństwo przestało płakać i spoglądało na nią dwoje wielkich czarnych oczu w małej brzydkiej twarzyczce.
— Ale niech go pani tak nie opatula, — doradzała pani Conover. — Przecież smarkacz musi oddychać.
Znalezioną grubą tasiemką Rilla przewiązała wazę.
— Poda mi to pani, jak wsiądę na konia?
— Bardzo chętnie, — zgodziła się pani Conoyer, wstając z trudem ze stołka.
I tak Rilla Blythe, która wszedłszy do domu Andersonów mogłaby przysiąc, że nienawidzi dzieci, odjechała stamtąd trzymając ostrożnie wielką niebieską wazę!
Myślała biedaczka, że nigdy już chyba nie dojedzie do Złotego Brzegu. Szkapa przystawała co kilka kroków. W niebieskiej wazie panowała zupełna cisza. Z jednej strony Rilla była uradowana, że dziecko nie płacze, lecz pragnęła, aby dało jakikolwiek znak życia. Może się zadusiło! Rilla nie śmiała odwinąć kołderki, lękając się wiatru, który dął teraz ze wzmożoną siłą. Z westchnieniem ulgi przybyła wreszcie na Złoty Brzeg.