— Nie chcę ci przeszkadzać, skoro uważasz, że to jest twoim obowiązkiem. Lecz nie wolno ci pójść dopóki matka ci nie pozwoli.
Shirley nie rzekł nic więcej. Nie należał on do tych chłopców, którzy tracą napróżno słowa. Ania również nic więcej nie powiedziała. Myślała teraz o mogile małej Joyce, na starym cmentarzu za Portem — małej Joyce, która teraz byłaby dorosłą kobietą, gdyby żyła — o białym krzyżu we Francji i o szarych oczach małego chłopca, który odbywał pierwszą lekcję o swych obowiązkach na kolanach matki — o Jimie przebywającym w okopach, o Nan, Di i Rilli, trwających w oczekiwaniu tej chwili, kiedy nadejdą owe złociste lata radości młodzieńczej, która tak szybko mijała. I zastanawiała się Ania nad tem, czy będzie mogła znieść jeszcze jeden taki cios. Podczas tej wojny ofiarowała i tak wiele.
Jednakże tego samego wieczoru powiedziała Shirleyowi, że może pójść.
Zuzannie nic jeszcze nie mówiono. Nie wiedziała o niczem do następnego tygodnia, kiedy Shirley zaprezentował jej się w kuchni w uniformie lotnika. Zuzanna nie czyniła awantur takich, jak wtedy, kiedy Jim i Władek szli na wojnę. Rzekła tylko przyciszonym głosem:
— Więc i ciebie zabierają.
— Zabierają? Nie. Sam idę, Zuzanno.
Zuzanna usiadła przy stole, złożyła swe pomarszczone dłonie, któremi tyle dobrego zrobiła dla dzieci ze Złotego Brzegu i usiłując powstrzymać drżenie, powiedziała:
Strona:Lucy Maud Montgomery - Rilla ze Złotego Brzegu.djvu/286
Ta strona została skorygowana.