przebijał się jakby cień pewnej naturalnej szlachetności, dziwnie, co prawda, odbijającej od łachmanów, w które był przyodziany.
Ben Joel przedstawił go Włochowi, mówiąc:
— Oto pan Esteban de Poyastruc, szlachcic prowansalski, potomek dobrego, starego rodu, którego przeciwności losu i omyłki sprawiedliwości zmusiły do szukania schronienia pomiędzy nami.Już mu szepnąłem kilka słów o naszej sprawie. Objaśnij go z łaski swej o reszcie.
Pan Esteban wygiął swą długą postać nakształt znaku zapytania i czekał:
— Wstępne objaśnienia wziął na siebie Ben Joel — rzekł służący Rolanda — powtarzać ich więc niema potrzeby. Chodzi teraz oto, aby w sposób przyzwoity wszcząć sprzeczkę z pewnym młokosem, doprowadzić rzecz do walki i sprzątnąć go gładko.
Potrafisz to zrobić, mój zuchu?
— Najpierw — odezwał się Esteban głosem chrypliwym — nie jestem bynajmniej „pańskim zuchem“, rozumiesz pan? Kiedy kto ze mną rozmawia, nazywa mnie „panem“.
— Zgoda i na to! — potwierdził Rinaldo, bez żadnych uwag. — A zatem, panie! czy pan podejmiesz się...za wynagrodzeniem...honorowem rozumie się-uwolnić nas, możliwie najprędzej. od...
— Jeżeli ów człowiek będzie się bronić, to zgoda; w przeciwnym razie — nie.Nie jestem zbójcą; mam zasadę nacierać otwarcie i zabijać przeciwnika według wszelkich prawideł — odrzekł szorstko Esteban.
— To mi już wszystko jedno, byle rezultat był dobry.
— Gdzie pacjent? — zapytał krótko zbir, kładąc dłoń na rękojeści rapiera.
Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/169
Ta strona została przepisana.