Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/172

Ta strona została przepisana.

Chytre oblicze Rinalda, przekształcone zapomocą zręcznej charakteryzacji, wychylało się do połowy tylko z pod szerokich skrzydeł kapelusza; sukienna jego odzież, mało efektowna, ale z dobrego materjału i starannie odrobiona, nadawała mu pozór jakiegoś zamożnego rządcy dóbr lub dzierżawcy, który o wczesnym ranku wybrał się na objazd folwarków.
Każdy z jeźdźców różnił się tak bardzo od towarzyszów, każdy nosił w całej swej postaci znamię tak odrębne, że kto spotkał tę trójkę, nie domyślał się z pewnością, że ma przed sobą ludzi jedną myślą związanych i do jednego celu podążających. Przypuszczać on mógł raczej, że jeźdźcy, spotkawszy się wypadkiem w drodze, postanowili przez czas pewien jechać w kompanii, aby podróż wydała im się mniej długą i nudną.
Starając się pozostawać w przyzwoitej odległości od Castillana, posuwali się oni nieco wolniej, niż on, szło im bowiem o to, aby nie zbudzić w ściganym podejrzeń.
Od chwili gdy opuścili Paryż, żaden z nich nie przemówił ani słowa, Esteban de Poyastruc rzucał tylko od chwili do chwili spojrzenie na Rinalda, jakby go chciał wybadać, Włoch jednak nie myślał ust otwierać..
Po godzinie jazdy zbir nie mógł już wytrzymać i zapytał, czy prędko zatrzymają się?
— Nieprędko — odburknął sługus.
— Tyle ceregieli o sprzątnięcie jednego człowieka! — zauważył pogardliwie Esteban.
— Szaleńcze! — zgromił go Rinaldo. — Młody pisarz tyleż znany jest w Paryżu, co Kapitan Czart we własnej osobie. Są oni zawsze razem, jak święty Roch ze swym psem. Gdybyśmy go zabili dzisiejszej nocy lub też w tej chwili, nie upłynąłby dzień