Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/183

Ta strona została przepisana.

wioną naprzód piersią, którą osłaniało pokryte opończą ramię.
— Zaczynajmy — odparł zbir.
W tejże chwili zrobiło się zupełnie ciemno. Esteban schował latarnię za siebie.
Szalone natarcie, natychmiast zresztą odparowane, pouczyło Castillana, że ma przed sobą niepospolitego gracza.
Tymczasem jednak wzrok jego począł oswajać się z ciemnością. Rozeznawał już w mroku niepewną sylwetkę Estebana i czuł, że szpada jego jest jakby znitowana ze szpadą zbira. Wygiął ostrze, szarpnął niem gwałtownie i rozdzielił żelaza.
— Dobra! — rzucił Esteban, podbijając ruchem nerwowym szpadę młodzieńca.
W tejże chwili nagły rzut światła padł na twarz Castillana. Olśniony, skoczył wtył — mimo to jednak uczuł w piersiach szpadę przeciwnika.
Było to jednak tylko lekkie ukłucie. Opończa osłabiła siłę pchnięcia.
Esteban tak bardzo liczył na ów cios, że wykonawszy go, cofnął szpadę, v przekonaniu, że ujrzy już przeciwnika padającego.
— Jeszcze na nogach! — zadziwił się po krótkiej pauzie.
— Aby być gotowym na pańskie usługi! — odparł Castillan szydersko i rzucił się nań z wściekłością.
Latarnia rozpoczęła nowe sztuczki. Skakała ona teraz, jak błędny ognik w ręce zbira, myląc przeciwnika co do miejsca, w którem znajdował się Esteban, oświetlając go to od stóp do głowy to z jednego tylko boku, biegnąc wciąż za nim, prześladując go zajadle.
Wypadało odpowiedzieć w sposób właściwy na tę taktykę.