Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/186

Ta strona została przepisana.

—W takim razie składa się to doskonale. My również do Orleanu dążymy. Wprawdzie zamiarem naszym było udać się w drogę dopiero jutro rano, gdyż podróż nocna nie jest dziś zbyt bezpieczna; jednak pod pańską opieką i dla przyjemności towarzystwa pańskiego, gotowiśmy jechać zaraz.
Było to powiedziane tak dobrotliwie i serdecznie, że młodzieniec złapałby się z pewnością, gdyby nie owe, wcześniej zrodzone podejrzenia.
Ściągnął brwi i tonem, niedopuszczającym już dalszego nagabywania, odparł:
— Jeszcze raz muszę podziękować. Radzę panom najżyczliwiej: połóżcie się spać i pozwólcie jechać mnie samemu. Nie potrzeba mi eskorty; lubię też nadewszystko samotność.
— Ach! widzę, niestety! — wyrzekł płaczliwie Rinaldo-że nie możesz pan nam przebaczyć mimowolnego współudziału w ostatnim wypadku. Musimy więc z żalem wyrzec się przyjemnego towarzystwa i życzyć panu szczęśliwej drogi! Niech Bóg ma pana w swej opiece!
— Dobranoc! — zakończył krótko młodzieniec, odwracając się plecami do podejrzanej osobistości, która żegnała go, zginając się do samej ziemi.
Zbóje wyszli — lecz, zamiast udać się na spoczynek, jak im doradzał Castillan, wemknęli się ostrożnie do stajni, osiodłali z pośpiechem konie i opuścili czemprędzej oberżę pod „Uwieńczonym Pawiem”.
— Straciliśmy sprzymierzeńca; wypada nam zmienić plan działania i oprzeć się wyłącznie na własnych siłach — oświadczył Rinaldo towarzyszowi. — Do tej chwili postępowaliśmy za śladem Castillana; teraz, jak sądzę, będzie korzystniej wyprzedzać go.
—Jaki jest twój projekt?