Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/194

Ta strona została przepisana.

—Czy ich znam?-odrzekł szynkarz-Od dziesięciu lat odwiedzają stale mój zakład. Przybywają zawsze na święta.
— W takim razie nieobce ci jest pewnie imię Maroty.
— Tancerki! Śliczne ślepki ma ona, mój panie!
— Znasz ją zatem acan dobrze. Proszę mi powiedzieć: gdzie ona jest w tej chwili?
— W swoim pokoju. Chcesz pan z nią pomówić?
— Być może. A gdzież to ten pokój?
— A któż to pan jesteś, że tak bez żadnych ceregieli wybierasz się do pokoju panny Maroty?
— Nie obawiaj się, acan. Należę do przyjaciół tej panny i nie zamierzam bynajmniej czynić zamachu na jej cnotę...którą zresztą znam oddawna.
Na wspomnienie o cnocie szynkarz mrugnął dowcipnie i znacząco, jakby dawał do zrozumienia, że wie czego się trzymać w tym względzie.
— Pierwsze piętro, drzwi na prawo — objaśnił wreszcie, uważając, że wszelkie dalsze uwagi były by zbyteczne.
Ben Joel pobiegł szybko, przeskakując po dwa stopnie naraz i kierując się w stronę, skąd docho dził go śpiew kobiecy; stanął niebawem przed drzwiami panny Maroty.
Tancerka ubierała się właśnie i, zajęta nadawaniem połysku swym czarnym włosom, wyśpiewywała na cały głos jakąś bardzo swobodną piosnkę mało dbając o to, czy jej zbyt wygorsowane strofki zaniepokoją którego z sąsiadów.
Na pierwszy rzut oka poznawało się w niej, dziecko cygańskie.
Była brunetką, a wielkie, czarne oczy, wydatne i jak krew purpurowe wargi, drżące nozdrza statecznie ujawniały, jaka krew w żyłach jej płynie.