Gibką, choć wspaniale rozwiniętą, postać cyganki okrywał rodzaj wełnianego szlafroka, z pod którego wyglądał lekki kostjum tancerki.
Było to, razem wziąwszy, zachwycające stworzonko; i choć brakło jej poważnej, posągowej piękności Zilli, wynagradzała ten brak nieprzepartym urokiem ponętnego, dojrzałego owocu, który sam przymyka się do chcącej zerwać go ręki.
Ben Joel znał dobrze Marotę, jako córkę plemienia, do którego sam należał; wspólnie też z nią włóczył się przez czas jakiś w kompanii wędrownych komediantów.
Zatrzymawszy się na progu izdebki, przypatrywał się przez jakiś czas w milczeniu zaśpiewanej dziewczynie; potem wszedł do środka.
Marota, usłyszawszy kroki, odwróciła się.
— A! ty tu? — zaśmiała się wesoło.
— Tak, ale sza!...nie wymieniaj głośno mego imienia.
— Tajemnica? Skąd przybywasz? A Zilla? Od dwóch lat nie miałem żadnej o was wiadomości!
— Odpowiem ci później na wszystko, Tymczasem chodzi o co innego.. Jeżeli jesteś w usposobieniu dość rozsądnem, aby wysłuchać mnie, nie przerywając, powiem ci zaraz, co mnie tu sprowadziło.
— Zaczekaj, Zaraz skończę.
Podczas gdy Marota kończyła układanie swych bujnych włosów, Ben Joel zamknął starannie drzwi, opukał mury, jakby dla zapewnienia się, czy się w nich kto nie ukrywa, i zasiadł na stołku przy oknie.
— Już! — zawołała wesoło tancerka, rzucając ostatnie, zadowolone spojrzenie w stłuczone zwierciadełko, które powtarzało jej liczko uśmiechnięte.Teraz możesz mówić. Słucham cię z wytężoną uwagą.
Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/195
Ta strona została przepisana.