Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/197

Ta strona została przepisana.

—A w nogach jaka krzepka! — dorzucił pachołek, chcąc podtrzymać rozmowę. — Zrobiło to nie wiem ile drogi dziś rano i zdążyć ma na nocleg do Romorantin.
Marota westchnęła.
— Ja muszę tam iść pieszo! — wyrwała jej się skarga.
— Pieszo? Ależ to porządny kawał drogi, piękna panno!
— Wiem o tem dobrze, Może znajdę w drodze jaką dobrą duszę, co pozwoli mi przysiąść na swym wózku.
Po tych słowach cyganka udała się w dalszą drogę, przyśpieszając kroku, jakby chciała wynagrodzić czas, stracony na rozmowie ze służącym.
Przeszła bramę miejską, nie zatrzymując się nigdzie na chwilę i znalazła się na drodze do Romorantin.
Nadmienić wypada, że wychodząc z wielkiego placu, Marota otarła się o jakiegoś człowieka, stojącego z miną roztargnioną na rogu jednej z ulic, i szepnęła mu kilka słów głosem przyciszonym.
Tym człowiekiem był Ben Joel.
Tancerka znajdowała się już o pół mili za miastem,gdy Castillan wyjechał z niego.
Wybiła trzecia z południa. Sulpiciusz spodziewał się stanąć w Romorantin o zachodzie słońca.
Spodziewam się — myślał, jadąc — że skończyły się nareszcie moje utrapienia, Pojedynek i dwa strzały pistoletowe, to dość, aby kupić sobie spokój na resztę podróży.
Sekretarz pomacał ręką kaftan i uczuł pod palcami list Cyrana, za podszewkę zaszyty, którego od dwudziestu czterech godzin bronił przed niewidzialnymi wrogami.
Uczyniwszy tę pocieszającą uwagę, Castillan,