Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/209

Ta strona została skorygowana.

Nie zaniedbał też niczego, aby przedewszystkiem skusić Marotę do powszedniego grzeszku łakomstwa, który poza katechizmem nosi mniej groźne miano smakoszostwa.
Tancerka zdawała się podzielać poglądy i zamiary swego amfitriona: jadła i piła z zapałem, godnym uznania i zazdrości. Ta wszakże była między nimi różnica, że gdy Sulpicjusz stawał się z każdą chwilą bardziej ożywiony i gorętszy, cyganka nie traciła zimnej krwi i złośliwy, choć powabny uśmieszek, nie opuszczał kącików jej ust.
— Czy nie uważasz, śliczna Marotko — odezwał się Castillan, odprawiwszy służącą, która pospołu z wetami postawiła na stole butelkę wina barwy topazu — czy nie uważasz, że jesteśmy bardzo daleko od siebie?
— Daleko? — zaprzeczyła Marota, — Żartujesz pan chyba. Wszakże ten stół nie jest wcale szeroki: czuję też, dalibóg, pańskie kolano tuż przy mojem.
— Prawda, ale stół, choćby najwęższy, stanowi zawsze przegrodę. Pozwól zatem, że zmienię cokolwiek porządek miejsc.
Mówiąc to, przeniósł swe krzesło na drugą stronę stołu i usiadł obok cyganki.
Ta ostatnia uczyniła ruch, jakby chciała cofnąć się, ale ramię Castillana zdążyło już otoczyć jej kibić, usta zaś szukały odpychającej go ręki, którą chciały okryć pocałunkami.
— Ach, dzieciaku! — zawołała cyganka, wybuchając śmiechem, -Pocóż przemocą i podstępem dostawać tego, co...
Zatrzymała się i obrzuciła młodzieńca spojrzeniem upajającem, które już samo zdolne było odebrać mu rozum.