Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/215

Ta strona została przepisana.

z węzłami, który cyganka przymocowała do poręczy ganku, weszli do pokoju.
Byli to: Ben Joel i Rinaldo.
Ten ostatni trzymał ślepą latarkę, której światło skierował wprost na łóżko.
— Śpi?-zapytał jednocześnie Ben Joel.
— Od dwóch godzin blisko — odrzekła Marota.
— Dobrześ nam usłużyła. A teraz wyjdź stąd.
I Ben Joel wyciągnął z za pasa wielki otwarty nóż.
— Chcesz go zamordować?-spytała Marota ze drżeniem.
— Dobre pytanie! Cóż cię to zresztą może obchodzić?
— Ja na to nie pozwolę — oświadczyła głosem stanowczym.
— Mówisz od rzeczy. Trzeba sprzątnąć młokosa. Przeszkadza nam. A zatem usuń się i pozwól nam czynić co do nas należy.
— Nie!
— Uparta dziewka!-mruknął cygan.
Rinaldo nic nie mówił, ale chwycił Marotę za ramię.
Tancerka wyśliznęła mu się w jednej chwili, pobiegła do łóżka i dobyła z za gorsu sztylet, z którym się nigdy nie rozłączała.
— Spróbujcie teraz zbliżyć się! — zawołała groźnie.
— Szkoda czasu!-zauważył Rinaldo.
— Nie zbliżajcie się-ostrzegała Marota, widząc, że służący Rolanda chce przystąpić do łóżka mój sztylet zatruty; najlżejsze draśnięcie śmierć sprowadza.
— Słuchaj-no, Maroto-rzekł Ben Joel, — czyżbyś się zakochała w tym paryżaninie?
— Kto wie? — odparła tancerka. — Tymczasem