Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/250

Ta strona została przepisana.

łej jego świty, za...czarownikiem, jeśli mam już wszystko powiedzieć.
Ostatnie słowo rzuciło popłoch między słuchaczów.
Wieśniacy jęli spoglądać na siebie ze strachem i przerażone ich oczy zwróciły się mimowoli w ciemny kąt izby, jakby obawiali się, czy się zeń nie wynurzy straszna postać diabelskiego sługi.
W owym czasie, zwłaszcza na odleglejszej prowincji, czarownik był największym postrachem niewykształconej gawiedzi.
Obawiano się czarów, gorzej niż diabła we własnej postaci, na wszelki też sposób walczono z niemi i zabezpieczano się od nich.
— A ponieważ „strach ma wielkie oczy“, niewiele wówczas trzeba było, aby człowiek najniewinniejszy został posądzony o bezpośrednie stosunki z piekłem i uległ w następstwie ciężkiemu prześladowaniu.
Umysły oświeceńsze ulegały narówni z motłochem średniowiecznemu przesądowi, i nie należała wcale do osobliwości palenie żywcem na placu publicznym osób oskarżonych o czary.
Gdy wieśniacy ochłonęli cokolwiek z przerażenia, posypały się na nowo pytania.
— A ten czarownik...gdzież jest w tej chwili? Czyżby, broń Boże, przebywał w naszej okolicy?.
— Wszyscyście widzieli — rzekł Landriot — tego jeźdźca z zakrzywionym nosem, który przybył wczoraj w odwiedziny do naszego pana.
— Widzieliśmy-ozwał się czyjś głos nieśmiały. Ja nawet dobrze pamiętam, że gdy wymijał mnie, spojrzał mi w oczy takim strasznym wzrokiem, że ciarki przeszły mi po skórze.
—Otóż właśnie, ten jeździec, to on!...to czarownik.