Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/355

Ta strona została przepisana.

rzył drzwi na całą szerokość i wyszedł na spotkanie wieśniaka i księdza.
— I cóż? — spytał, zwracając się doń proboszcz, uprzedzony już o wszystkiem — jakże się miewa chory?
— Nie mówi i nie porusza się, sądzę jednak, że jeszcze słyszy. Niech mi ksiądz proboszcz wybaczy łaskawie, żem go trudził o tak późnej godzinie.
— Mniejsza o to, bylebym nie spóźnił się.
— Proszę wejść — rzekł Rinaldo. — Ty zaś, przyjacielu — zwrócił się do wieśniaka, wciskając mu w rękę złoty pieniądz — bądź łaskaw zająć się moim koniem. Widziałem niedaleko stąd jakąś opuszczoną szopę; będzie mu tam dobrze. Trzeba go tylko rozkiełznać i napoić.
— Zrobi się wszystko jak najlepiej-oświadczył wieśniak, olśniony hojnością nieznajomego.
I odszedł, pozostawiając księdza sam na sam ze zbójem.
Proboszcz bez żadnej obawy wstąpił do chaty.
Przy niepewnem światełku lampy widać było nieruchome ciało cygana, spoczywające na posłaniu z liści.
Czarne, gęste włosy zasłaniały mu górną połowę twarzy; reszta niknęła pod naciągnionym wysoko płaszczem. Widoczne były tylko ręce, leżące na wierzchu i gotowe do pochwycenia ofiary.
W ciemnicy tej ksiądz Jakób zaledwie rozróżniał przedmioty.
Rinaldo wskazał mu łoże.
— Oto ten nieszczęśliwy, księże dobrodzieju.
Jakób Szablisty ukląkł i pochylił się nad leżącym, zapytując ilnym głosem:
Czy słyszysz mnie, mój bracie?
W tejże chwili, z błyskawiczną szybkością, gan