Pozostawił w szopie wierzchowca, który w tej chwili byłby mu tylko zawadą, i rzekł do Ben Joela:
— Pole oczyszczone. A teraz — żywo do plebanii!
Najgłębszy spokój panował dokoła Saint — Sernin.W samej wiosce wszystko również spoczywało w śnie i milczeniu. W żadnem oknie światło nie płonęło, a że i na chmurnem niebie nie świeciły ani gwiazdy, ani księżyc, trzeba więc było dobrze znać miejscowość, aby nie zbłądzić wśród ciemności.
Ben Joel służył towarzyszowi swemu za przewodnika.
Dostali się obaj nie bez trudności na plac przed kościołkiem, nie spotkawszy żywej duszy na drodze. Kilkadziesiąt kroków zaledwie dzieliło ich od plebanii.
Przed wykonaniem zamachu, który w ich przekonaniu miał już być ostatnim i wieńczącym całe dzieło, zbóje odbyli małą naradę.
Dwiema drogami mogli byli dosłać się do mieszkania księdza: przez drzwi i przez okno.
Drzwi były krzepkie, z podwójnych desek dębowych i prawdopodobnie stawiłyby silny opór. Mogli byli w ostateczności zapukać do tych drzwi, poczem otworzyłaby je gospodyni, z którą łatwoby im przyszło załatwić się.
Ale krzyki służącej zbudziłyby sąsiadów i sprowadziły im na kark całą ludność wioski.
Pozostawało okno.
To okno Ben Joel znał dobrze. Tędy właśnie owego ranka wyszedł, a właściwie został wyrzucony z gościny u proboszcza.