Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/426

Ta strona została przepisana.

rodniejszych figur wykolejonych. Gotowi na wszystko, jednego tylko kłopotu doświadczali w tej chwili: czy ich nie minie umówiona zapłata? Cygan podrażnił chciwość ich świetnemi przyrzeczeniami nie widzieli jednak dotąd ani jednego srebrnika, który byłby zaliczką na spodziewane dukaty.
Postanowili oni natrzeć ostro na Ben Joela, gdy się tylko pojawi.
Była godzina trzecia po północy, gdy cygan ukazał się zpowrotem w towarzystwie człowieka, szczelnie w czarny płaszcz zawiniętego.
Wiemy już, że tym człowiekiem był Roland. Zbójów nic on nie obchodził, mieli bowiem rachunki wyłącznie z Ben Joelem.
Ten ostatni, odgadując myśli kamratów, nie czekał aż wystąpią głośno ze swemi żądaniami. Zadzwonił kiesą pełną złota i, stając w pośrodku bandy, rzekł:
— Słuchajcie, chłopcy! Zanim przyjdzie chwila stanowcza, musicie być uprzedzeni, z kim będziecie mieli do czynienia. Człowiek, z którym mamy walczyć, jest przeciwnikiem nieladajakim. Dość będzie, gdy wam powiem, że to Kapitan Czart we własnej osobie. Niema pewnie między wami ani jednego, któryby o nim nie słyszał. Jeśli który czuje, że słabnie jego odwaga, może cofnąć się. Jeszcze czas na to.
Gwar rozmów dał się słyszeć w gromadzie.
Nikt jednak nie objawił chęci do odwrotu.
Zbóje policzyli się i uznali widocznie, że liczba ich jest dostateczna do wytrzymania zamierzonej walki.
— To dobrze — podjął Ben Joel. — Niema pomiędzy wami tchórza.Występujcie więc, jeden po drugim; będę wypłacał umówione wynagrodzenie.
I zagłębiając rękę w worku, wydostał dzięwięć zawczasu odliczonych działów, które rozdał zbójom.