Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/102

Ta strona została przepisana.

Zasmucił się...
— Tak... teraz pan nie skłamał...
Za chwilę jednak, jakby zmęczony wysiłkiem myśli, zaczął się śmiać.
— Czego się pan śmiejesz? — spytałem.
— Et, nic.
I znowu oczy jego osnuły się bezmyślnym śmiechem... Śmiech ten nie zsuwał się z twarzy, lecz jakby w nią wryty — stał na wieczne świadectwo kretynizmu.
— Do widzenia panu — rzekłem.
Podniósł się raptownie i poprzez swój ciągły głupi śmiech mówił lękliwie:
— Pan idzie? A Dyzio? Dyzio do nich już nie pójdzie. — Biją... Znowu wybije... Znowu...
Wziąłem go pod ramię i w milczeniu zaprowadziłem do swego mieszkania... „Siedź, idjoto! w piłeczkę się baw... strugaj patyczki...“
Dyzio pozostał w moim pokoju.

∗             ∗

Trzy tygodnie tej męczarni było...
A zdradzała mnie wtedy kochanka...
Zbierałem jeszcze od niej uściski i nosiłem jej pieszczoty, ale stał już między nami cień i odtrącał ją ode mnie... Zimne wszystko było, wymuszone.
Zdrada chodziła już koło nas i przepaść kopała. Widmo rywala szczęśliwego zbliżało się coraz wyraźniej. Szedł ku niej z całym zapałem młodzieńczości. Jak ja kiedyś...