miętemi rękopisami... Początki same... Wykrzykniki... Słowa urywane... Ledwie się błyskawica myśli zrodziła, już padała zmiażdżona, jak obuchem, śmiechem idjoty. Była w tych rękopisach cała historja moich trzech tygodni. Pół libry zmiętego papieru — „coś wesołego“ — tyle tylko.
Dyzio, trzymając w ręku świstek, czytał:
— I wiecznież, wiecznież czuć ten potępieńczy
Wstyd, że się skrzydła w błocie wytarzało.
Wydarłem mu z rąk papier i zacząłem drzeć w drobne kawałki. Później do szuflady — i dalej! inne... w maleńkie listeczki, w motylki... Poruszyło się z ziemi to martwe ptactwo papierowego owadu i otoczyło mnie, okręciło...
Dyzio siedział na kanapie i śmiał się, wywijał nogami, tarzał niemal w śmiechu...
Skoczyłem, odebrałem mu cukierki i wyrzuciłem za okno. Płakać zaczął głośno.
Wyszedłem...
Takie były nasze rozmowy.
A widmo rozstania z Leną skuwało mnie mocniej, coraz mocniej.
∗
∗ ∗ |
Zrodził się we mnie zabobonny strach przed Dyziem — „to on przywlókł nieszczęście w mój dom“... Lękami atawistycznych przesądów zaglądałem w uśmiechnięte oczy idjoty i dygotałem wewnątrz.
„To ty!... siło fatalna“...
Wstawały mi wszystkie wiedźmy wszystkich w dzie-