Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/118

Ta strona została przepisana.

należy przyznać... po głębszej refleksji. Bliższe stwierdzenie“ i t. d. Ręce wyciągały się ku mnie z mniejszą życzliwością, ukłony sztywniały, uprzejmość stygła.
Przeciwnicy tryumfowali... „Poznano się na nim...“
Zostałem skazany na towarzyską banicję, na przymusową samotność. Nie pukałem do niczyich drzwi — wiedziałem, że nie otworzą się.
Był właśnie karnawał. Szlachetne oburzenia nawet się już nie burzyły — poszły w służbę tańca. Kto żyw, wprzągał się do rydwanu uciech.
Zaczęło mnie to jątrzyć. Gniewał mnie sam widok ludzkiego szczęścia. Nie mogłem ze spokojem patrzeć na czyjąbądź twarz. Znienawidziłem nawet służbę. Wyręczałem się nią jak najrzadziej — z przykrością, ze wstrętem niemal.
Drzwi zatarasowałem od mieszkania, aby nikogo nie wpuścić. Niktby przecie nie przyszedł — wiedziałem. Ale jednak... od przypadku.
Zasłaniałem nawet okna. Leżałem cały dzień w półmroku i wyszukiwałem w sobie wad. Pod pręgierz własnego wzroku stawiałem całą przeszłość. Przypominałem najmarniejsze momenty mego życia. Chciałem odnaleźć w sobie urodzonego zbrodniarza. Wyłapywałem w sobie wszystkie krzywizny i rozdarcia. Brała mnie chętka zadokumentować czymś moją zbrodniczość.
Zabić kogoś!? — za mało!
Wszelkie zbrodnie wydawały mi się czymś pospolitym.
Pragnąłem czegoś niezwyczajnego. Jednocześnie za-