cząłem się godzić z wyrokiem. Zarzucałem mu tylko banalność.
Z mieszkania wychodziłem dopiero wieczorem — chyłkiem — jak złodziej.
W tym czasie natykałem się też na dawnych znajomych. Fanatyczniejsza większość spoglądała na mnie z pogardą, i to było prostsze i smaczniejsze. Szlachetniejsza, wyrosła nad wyrok mniejszość odkryła odrębną formę powitania. Kłaniano mi się, nie kłaniając.
Po jednym takim plującym w oczy ukłonie, postanowiłem odebrać sobie życie.
Całemi tygodniami myślałem nad sposobami samobójstwa. Nie miałem możności otrzymać jakiegobądź trującego środka. To dziwne, że nie podsunęła mi się wtedy pod rękę myśl powieszenia się, lub poderżnięcia sobie gardła.
Marzyłem o kulce. Tyle, a tyle ołowiu, kapiszonik! trach!... i po człowieku.
Otrzymanie jednak samobójczego narzędzia było prawie niemożliwe. Dziwaczny sposób mego życia zaczął już zwracać poczciwą ludzką uwagę.
Ta sama cnota kapeluszowa, co się sztywniła plującą uprzejmością, użyłaby całej przemocy, aby mi pozostawić możność korzystania nadal ze swej wspaniałomyślnej pogardy.
Poczucie tej zależności od tłumów podsycało moją nienawiść.
Poznałem, że jestem igraszką w ich ręku. Od dzieciństwa używano mnie za środek. Nie byłem nigdy dla nich sobą — czyniono ze mnie tylko objekt do wy-
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/119
Ta strona została przepisana.