Ze smutną rzewnością przyglądałem się trupowi i czytałem na nim ślady jakiejś potwornej walki.
— Y — to psy go potarmosiły — rzekła służąca i z wesołą obojętnością wyrzuciła go z pokoju.
A we mnie gniew zakipiał na ten bezczelny chłód zobojętnienia.
Wiedziałem, że z taką samą zimną jednakowością wyrzucają pamięć po mnie z „porządnych domów“.
— Y! to psy go potarmosiły.
Czapkę zsunąłem na oczy i wyszedłem z mieszkania. Przed teatrem spotkałem garstkę dawnych znajomych.
Rozmawiali o czymś wesoło, ale spostrzegszy mnie, zmieszali się i umilkli. Byłbym ich kiedyindziej wyminął — dziś czułem niemal potrzebę zajrzenia im w oczy.
Patrzyli na mnie ze zwykłą niedbałością... „Y, to psy go potarmosiły“.
Jednak ręce dotknęły zlekka kapeluszów. Był to ukłon. Przeszedłem posągowo obojętnie i nie odpowiedziałem nań.
Wszedłem do teatru... Znajomi... wszędzie znajomi. Stoją małemi gromadkami i rozmawiają...
Obecność moja sprawia im pewną niewygodę. Są cokolwiek zakłopotani.
Ale rzecz dziwna! z jednej gromadki wysuwa się pewien znajomy i idzie ku mnie z uśmiechem.
Jest to człowiek, który nigdy nie uczynił mi najmniejszej przykrości.
— Dobry wieczór! — woła serdecznie.
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/121
Ta strona została przepisana.