Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/122

Ta strona została przepisana.

Patrzę przed siebie, i nic.
On stoi z wyciągniętą ręką. Rumieńce wypalonym cegłom podobne wypełzają mu na twarz.
— Dobry wieczór! — powtarza.
W głosie jego drży niecierpliwość.
A ja... nic... marmur.
Przypomina mi się, jak ja kiedyś wyciągałem rękę i musiałem cofnąć. Tak samo na oczach tłumu. Ha! jak oni się przypatrują! Widzieli tamto, niechże zobaczą i to... Właściwie nie mam do tego żadnej logicznej racji. Jest mi tylko miło... boleśnie miło.
On chwyta mnie za łokieć. Uśmiechem chce pokryć wzruszenie, ale nie umie, nie może... Drży, trzęsie się...
— Cóż? nie poznajecie? — woła.
A ja tonem tamtego i słowami tamtego odpowiadam spokojnie:
— Nie znam pana.
On stoi niezaradnie przede mną. Chce skłamać przed patrzącemi nań wstyd, czy oburzenie.
Machnął ręką, jakby chciał powiedzieć:
— Et, co tam! Kto na ciebie zwraca uwagę?
Ale po chwili wyjmuje ni z tego ni z owego chusteczkę i ociera nią twarz. Zdaje mu się może, że wytrze się od tych natrętnych oczu, co śledzą go.
— Nie wytrzesz się, człowieku! nie! — myślę — oni ci tam przypomną kiedyś. Będziesz się prażył jak ja...
On wyjmuje naraz papierosa. Chce zapalić. I rzecz ciekawa! — nie może się uporać z zapałkami. Skaczą mu w rękach.