Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/124

Ta strona została przepisana.

stare chusty, trzyletniego synka. Ten wychylał zziębniętą głowinę z gałganów i pomagał jej żebrać.
Zdjąłem palto i oddałem je.
Objęła mnie na chwilę rozkosz tryumfu.
Szedłem pospiesznie do domu.
Ale szatan mój przyszedł za mną i dmuchał mi w serce.
Zdało mi się, że bury, z wyłupionemi oczami kot patrzy na mnie i wyrzuca mi moją podłość.
Zapaliłem zapałkę — ślady krwi nawet były już zmyte.
Położyłem się w ubraniu na łóżku i zasłoniłem dłońmi oczy.
— Czy ja naprawdę odmówiłem mu ręki? Czy ja naprawdę oddałem jej palto? Czy naprawdę istniał sąd jaki?
— Naprawdę — krzyczało echo.
— I to ja? wszystko ja? Jeden? Ten człowiek, co ma swój jeden paszport? swoją oddzielną legitymację?
— Ty! wszystko ty! — śmiało się echo.
— Ja pogardzany? ja nienawidzony? Krzywdziciel i ofiara? Szatan i Bóg? Ja? Zali to wszystko ja?
— Ty! ty! ty! — darło się echo.
Naraz zdało mi się, że sądzono mi rozpętać wszystko uwięzione.
Zbierają się na mnie sądy i depcą mnie, Akostę własnego szału, a ja idę i głoszę im siebie. Skradam się omackiem pod cudze domy i spuszczam psy z łańcuchów... Wszystkie psy na całym świecie ze wszystkich łańcuchów...