Wychodzą grubi powroźnicy i restauratorzy i grożą mi...
„Hej! bo się wścieknie świat!“ A ja podzwaniam psiemi łańcuchami, rozrywam je, szarpię...
Idźcie psy! Wyjcie, szalejcie jak ja. Tylko nie drzyjcie tego burego kota. Stoi jeszcze przede mną z wygryzionemi oczami i liże mi ręce.
Czyż nie widzicie, że płacze, jak wy na łańcuchach płakaliście? Nie? nie widzicie?... nie?...
O nie podchodźcie do mnie!...
Z uśmiechem miłości idziecie, czy z nienawiści jadem — wstrzymajcie swe kroki.
Któż ty blady przyjacielu, co się nie lękasz mego upodlenia?
Przez okno wchodzisz? Dobrześ uczynił, żeś ominął wrota.
Znam cię tak dawno. Tylko te rysy białe jak u trupa.
Ach wiem już, wiem... tyś księżyc...
Patrzcie! wszedł przez okno i chodzi po pokoju.
Nikt go nie usłyszy, bo on bez kroków stąpa.
Kłania mi się.
Odkąd że to księżyc chodzi w kapeluszu?
Uh! jak to śmieszne! jakie to bolesne!
Chybaś ty nie księżyc?...
A nie! nie! To sąd honorowy.
Stoi przede mną i kłania się.
Czemu takie masz oczy obrzmiałe i zieloną twarz?
A kłaniasz się jeszcze!...
Słuchaj ty! ja nie mam do ciebie żadnej nienawiści.
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/125
Ta strona została przepisana.