Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/129

Ta strona została przepisana.

zdejmując jeszcze kapelusza, śmiał się pełnym niekłamanym zadowoleniem.
— A haha... co? hahaha... jakże?... haha..
W oczy zajrzało mi upokorzenie.
— Co to? Wędlinka? — mówił rozpromieniony — niezrównanie! Właśnie głodny jestem jak pies... Niema świecy?
— Zdaje się, niema.
— Tym lepiej: księżyc... Oh! jaki świat miły!
Drwi! chce zabić szyderstwem! — pomyślałem.
— Panu dziś dopiero miło? — rzuciłem z ironją — to dziwne!
Ogarnął mnie suchym zezowatym podejrzeniem.
Głos mu schropowaciał.
— Czy pan tu długo siedzi? — spytał.
Zaśmiałem się...
— Tyle właśnie, ile mi było potrzeba... Co? A pan chce się bawić w kotka i myszkę? Mnie się taka zabawka może nie podobać.
Posmutniał... Patrzył na mnie z jakąś bolesną nieśmiałością.
— Przepraszam pana — mówił powoli. — Ja to rozumiem, tylko czasem muszę być sam. Musiałem iść, więc poszedłem. Panu samemu podle tu było? — wiem.
Głuchy wstyd połamał we mnie wszystkie myśli.
— Gdzie pan był? — spytałem cicho.
— Na powietrzu, od wioski do wioski, panie! Cała ziemia kwitnie... Panuby także potrzeba. Lubi pan zsiadłe mleko? obdarte bachory? co? Tamby się całe lato kąpać w tych sadkach... Nawet nie wiele kosztuje.