Nasz chłop oddaje swoją strawę byle za co... Cóż? kiedy i na to niema!
— A poszedby pan po żebraninie? — spytałem.
Wykrzywił się.
— Gdzie pan upolował taki pomysł?
— Przeraża pana?
— Nie! zdziwiło tylko — czekaj no pan... Dla nowości chyba? co? ale i to nie... Z rozpaczy? — także nie! Ukraść, zabić... — to jeszcze... to prędzej w pańskim stylu. Ale ostatecznie i to więcej w fantazji, niż w czynie.
— Ale zawsze mój styl? prawda? mój?
Klepnąłem go ni z tego, ni z owego po ramieniu i zacząłem się śmiać.
— Co? mój? widzi pan! — powtarzałem — jednak mój i jednak styl.
Ruszył ramionami.
— Co to właściwie takiego śmiesznego?
— Ba! właśnie! w tym cały sęk... hahaha... cały rosół, że tak powiem... hahaha...
Niezwalczony, męczący atak śmiechu zatrząsł mojemi ramionami. Wykrztuszałem jakieś monosylaby, ale słowa nie chciały się już okrąglić, — mięły się w zygzaki.
Przyjaciel patrzył na mnie ze zdziwieniem... Później zaczął się uśmiechać... Później podszedł do łóżka i podniósł kołdrę.
Spojrzał na siennik ogołocony z prześcieradła, chwilę stał w zdumieniu i poszedł spokojnie ku szafie.
Wyjął czyste prześcieradło, rozpostarł je na sienniku, zaczął się rozbierać.
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/130
Ta strona została przepisana.