mnie nawrócisz?... A gdybym tak naprawdę uwierzył w katolicyzm?... coby się stało z moją miłością?... A ty, Luczy, kochasz mnie przecie, choć katoliczką jesteś.
— Chodźmy... zmierzcha się już...
— Nic to, kochana... Na grobach tak dobrze o zmierzchu... Będziemy śnili, że jesteśmy trupami.
Uśmiech jej zzieleniał... zatrzęsła się...
— Uh, jak ja się boję śmierci...
— Siedź, Luczy, siedź! Czyż nie czujesz, jak cmentarne mroki chodzą... Patrz! oplatają się o krzyże... Jak mi tu dobrze z tobą i z temi mrokami...
— Boże! zagrzmiało... Niebo chmurami się zaciąga... Uciekajmy!
— O siedź, Luczy! siedź!... Nie stratuje nas burza... Mnie się nie imają groby...
Ścisnąłem jej ręce i cicho, namiętnie szeptałem wyznania oszalałej miłości...
A ona trzęsła się ze strachu przed mrokami i burzą, ale z łakomą pożądliwością jednocześnie słuchała mych wyznań.
∗ ∗
∗ |
Wiatr zakołysał bzami... Kilka liści oderwanych siepnęło nas po twarzach... Nad głowami zaryczała nam burza...
Nim zdążyliśmy się opamiętać, byliśmy otoczeni ciemnością, grozą i przerażeniem.
— Uciekajmy! — szepnąłem.
Luczy przycisnęła się do mego ramienia i dała mi się powodować jak zahypnotyzowana.