Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/140

Ta strona została przepisana.

poprowadzić mogłem, gdzie tylko pragnąłem... choćby w rozwarte groby.
Lęk już odleciał od niej, była jakby upojona hałasem burzy i krzykiem cmentarza.
Czułem, że tam, w tym płytkim sercu samicy, w tej ukochanej przeze mnie pustce, — rozwalają się jakieś ponure głębie, otwierają się mroczne rozpadliny, budzą się głosy, których nigdy nie było tu przedtym.
Tak mi się zdało przynajmniej.
A jęki, jak duchy złośliwe, uganiały się po cmentarzu, ciemność nieprzebytą zaporą stawała między nami a wyjściem.
Roztworzyły się obłoki na chwilę, ukazując wnętrze dalekiej, dalekiej sceny... Tam jacyś aktorzy niewidzialni grali zawziętą walkę... dobijali się i mordowali wzajem... tu — po cmentarzu błąkało się dwoje ludzi, dwa połączone tragiedją miłości światy...
Szli i przystawali, cofali się i znowu szli naprzód...
Jeszcze jedno usiłowanie, jedna uparta próba, zamigotały dwie, trzy błyskawice... zatrzymaliśmy się... staliśmy przed trupiarnią.
— Nie boisz się, Luczy? wejdziesz? — spytałem.
Ona nic nie odparła, tylko głową przytuliła się do mego ramienia...
Drzwi popchnąłem... Skrzypnęły głucho... trupiarnia stała otworem...
Weszliśmy...
Owiała nas niemiła, wilgotna woń pleśni i zaduchu. Wobec tego jednak, co przeżyliśmy tam — na otwartym powietrzu, trupiarnia wydała się nam jakimś