wymarzonym schroniskiem, pod którego dachem mogliśmy urągliwie zaglądać w oczy burzy i deszczowi.
Huczały tylko i trzęsły się drewniane gonty nad naszemi głowami, raz po raz rozkurczały się konwulsyjnie błyskawice, ale nie stąpaliśmy już po zimnych kalenicach, i kurzawa zawieruchy nie cięła nam oczów ulewą.
Zapaliłem zapałkę... Dwie trumny były w trupiarni...
Jedna oparta o ścianę stała tuż przy samych drzwiach, obok niej wieko. Druga, wywrócona dnem do góry, leżała na ziemi... Na podłodze świeże wióry i stolarskie narzędzia... Stolarz jakiś pewnie w porozumieniu z grabarzami w trupiarni warsztat uczynił.
— To nie trupy — rzekłem. — Nie bój się, Luczy.
Pociągnąłem ją za rękę... Siedliśmy na leżącej trumnie...
— Mów, mów co, bo oszaleję — szepnęła.
— Dobrze, Luczy! Kocham cię...
Naraz błyskawica wpadła do trupiarni. Za oknem stał ktoś oparty czołem o szybę i patrzył na nas.
Luczy ścisnęła mnie mocno za rękę, głowę tuląc do mojej piersi i chowając ją pod mokre palto.
— Nie bój się, Luczy! jestem przy tobie...
Ale tamten z za okna wchodził już do trupiarni... Kroki jego złowróżbnym rozbrzmiewały echem po drewnianej podłodze.
— Czy wy trupy? — spytał.
Luczy dygotała oparta o moją pierś... Palcami wciskała się w moje ciało... Wszystkie myśli we mnie zdrętwiały.
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/141
Ta strona została przepisana.