Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/142

Ta strona została przepisana.

— No, jest kto? — spytał niecierpliwie.
Naraz oprzytomniałem...
Warjat! — pomyślałem.
Nie chcąc być dłużej igraszką niepewności, zapaliłem zapałkę...
Przed nami stał mąż Luczy...
Od dłuższego czasu cierpiał już na delirjum. W paroksyźmie choroby wykradał się z domu i błąkał się, dopóki zmęczenie fizyczne i głód nie zapędziły go napowrót do domu.
Stał teraz z wywróconemi obłędem oczami i nie poznając nas mówił:
— Ach jak to dobrze, że wy nie trupy... Nie widzieliście tu Luczy?
— Nie — odparłem krótko.
— Może być... tak... tak... — mówił z rezygnacją. — Ona pewnie jeszcze na cmentarzu... Cały dzień ją przecie śledzę... Z gaszkiem sobie poszła... Ale ja ich znajdę...
Naraz szlochać zaczął boleśnie, powtarzając głosem, który rozdzierał się, jak postrzępione szmaty.
— O Luczy! Luczy! jak ona mnie zawsze zdradzała.
Wyszedł z tym szlochaniem z trupiarni, a gdy nowa błyskawica skrawek cmentarza nam ukazała, widzieliśmy, jak nachylał się nad grobami i szukał swojej drogiej, ślubem zaprzysiężonej Luczy...
Straszno pomyśleć: nie zbudziła się we mnie odrobina litości do tego pomiętego chorobą starca... Nie poszedłem, nie zawróciłem go... Niech chodzi, niech szuka...