Twarde pogarbione bruki ulic warszawskich...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nie miałem paszportu ani pieniędzy. Nie miałem możności jadać, ani mieszkać; ubierać się, ani rozbierać; wypoczywać, ani pracować. Błąkałem się całemi nocami po ulicach, robiłem pośpiech i śpiżowość człowieka, który dąży przed się, w puchy poduszek — z zaułka w zaułek — z zakrętu w zakręt. Nabrałem rutyny w oszukiwaniu policji, nie miałem jeszcze odwagi przyznać się do włóczęgostwa — wstyd jakiś, próżność mną rządziły. Przywykły do mojej twarzy wszystkie ćmy miejskie i sowy — nikt i o nic nie pytał mnie, byłem im tak powszednim i obojętnym, jak bicie zegaru, lub turkot dorożki. I tak noc w noc po mieście chodziłem. — „Oto turkot dorożki idzie“.
Rankami na słońce szerokie uciekałem, wylegiwałem się nad brzegami Wisły, w ciepłym nagrzanym piasku mgłami ciało przesiąkłe suszyłem.
Czasami szedłem za miasto do kolejowego dróżnika, któremu mój wątły tłomoczek z bielizną na przechowanie oddałem, sprzedawałem handlarzowi resztki mej bielizny i biegłem do szynku...
Teraz, gdy przeszłość chcę myślom pokazać, nie odwracam głowy za siebie, w oczy tylko własne zaglądam. I widzę w nich niebo ponure, dymami czarnemi zatkane, jak sadzą; i widzę bolesne twarze upiorów, rozsiane po norach karczemnych, i myśli oddarte od nieba nazawsze i w walkach o strawę codzienną pogięte.
Ogród Saski w zaduchu i gorącawie kamieni omdle-