Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/155

Ta strona została przepisana.

wa, pod drzewa skąpym cieniem upiór człowieka drzemie... Czasami oczy do góry podniesie i wałęsa się niemi bezbarwnie po twarzach przechodniów — już znużył się, już w drzemkę zapada...
Ogród zamykają — upiór od formalności policyjnych ucieka — na komedję włóczęgi — na maskaradę życia...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ostre miał rysy i bruzdy zmarszczek głębokich. Wiły mu się po twarzy, jak węże i żmije; wiązały w kłębki, jak przyczajone jaszczurki; wyskakiwały aż na szyję... Tak życie rozsiało na nim pochodu niszczącego znaki, tak oczy mu zagasiło, tak kark mu zgięło ku ziemi... Mógł być potworem, odstraszającym matki od rodzenia dzieci dla nędz życia, a był dróżnikiem kolejowym... Nie znałem go, anim go widział kiedy... Wszedłem do jego budki — zadrżałem... Nie zdziwił się memu przybyciu, fajkę pykał spokojnie...
— Można tu ten tłomoczek pozostawić?
Obejrzał mnie, głową tylko kiwnął.
Nie pytał mnie, skąd przychodzę, nie badał o nic...
— Ja tu przyjdę — rzekłem.
Znowu kiwnął głową...
I ilekroć przychodziłem do niego, zawsze tensam spokój go otaczał, milczenie bratem mu było. Nieraz oczyma przymrużonemi szukał czegoś na mojej twarzy, ale zawsze z ciszą człowieka malutkiego, jakby tylko rys jakiś ze mnie wyjmował i w pamięci notował.