Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/157

Ta strona została przepisana.

— Może wódki kieliszek?...
— Nie! — rzekłem — dziękuję.
— Nie? wiedziałem, że nie...
Splunął przez zęby i owinął się kłębem dymu fajczanego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Mrok na spotkanie moje wyszedł złowróżbny, groźny... Z za brzegów błękitu wysuwały się ciężkie, bezkształtne potwory chmur i przewijając się z warkliwym pomrukiem, rozwieszały swe cielska nad ziemią — zagadką ponurą...
Z trwogą szedłem na codzienną włóczęgę.
Od trzech dni już spostrzegłem był przytym, że jestem śledzony... Jakaś karjatyda ludzka, zapięta na wszystkie guziki, włóczyła się za mną noc w noc i kroki moje notowała...
— Szpicel, szpicel, szpicel — krzyczałem w sobie. — Przyjdzie i zaaresztuje. Zapyta o paszport i zaprowadzi do kozy. Zamkną, pozbawią wolności!
Bałem się...
Karjatyda, zda się, rozwijała cały system dręczenia mnie. Był to nikły, wiotki człowieczek — ot! szczur nocny... Jedne oczy tylko pamiętam — jakieś mętne, popielate... Tak szukał niemi, tak badał... Tylko jakaś trwoga zawsze go odpędzała ode mnie... Spojrzy mi w oczy chyłkiem i spłoszy się... Smagnie ciekawością natrętną i ucieka oczami w siebie.... Szczur nocny bał się mego wzroku... Bał się — ale śledził... Wolnej chwili od niego przez trzy dni nie miałem. Rozparł się trwogą na myślach i nękał...