Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/158

Ta strona została przepisana.

— Nie zdybiesz, nie przyłapiesz, szczurze! — zgrzytałem zębami.
Uciekałem w najdalszy koniec miasta... Wtym kroki czyjeś... Z zakrętu ulicy wynurzały się popielate oczy...
— Czy i dziś go spotkam? — myślałem, idąc od dróżnika.
Przyśpieszałem kroku, bo zdało mi się, że cała gromada tych ciężkich chmur spadnie mi z łoskotem miażdżącym na głowę.
— Byle do miasta...
Nareszcie... Zakroczymska... A później Freta... A później Stare Miasto... A później plac Zamkowy, i dalej, i dalej... Układałem w myśli plan ulic, któremi iść miałem przez całą noc.
Wtym wiatr mi zdmuchnął kapelusz z głowy i rzucił go na ulicę... Pobiegłem zatrzymać go i spostrzegłem, że dużo takich kapeluszy tarza się po ziemi i ucieka. Sprawiło mi to rozkosz... Z rękami naprzód podanemi ludzie biegli, a wiatr odrzucał od nich kapelusze i śmiał się... Mogłem biec z niemi, koło nich, za niemi i nie bać się oczów śledzących. Cel miałem — „Człowiek, za kapeluszem goniący“...
— Tańcz, wichrze, tańcz!
Śmiałem się, gdy kapelusze sfruwały, jak ptaki, kręciły się kołem, uciekały, jakby upojone biegiem własnym. I wszystko, co było na ulicach, biegło i uciekało, co sił, co tchu w piersiach — ludzie, dorożki...
Nagle załoskotała ulewa...
Wpadłem do jakiejś sieni. Tłumem różnofarbnym była zapchana, jak hale targowe.