Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/159

Ta strona została przepisana.

Skrzętnie przeszukałem oczami po wszystkich obecnych. Szczura nocnego nie było... Jak dźwięki melodji kojącej, rozlewało się we mnie pieściwe, słodkie upojenie. „Wolno mi stać na miejscu. Wolno mi gnuśnym okiem bezmyślności patrzeć niedbale w rozziewane tłumy. Wolno mi nawet zdrzemnąć się i nie ściągnąć na siebie podejrzanej czujności oficjalnych asekuratorów praw. Wolno mi nie biec, nie uciekać, nie kryć się długo, bardzo długo, dopóki burza łomotać będzie, póki nie zamrze ulewa“.
— Błogosławię cię, burzo piorunna! Jak kochanka wszechmocna, oparłaś się na moim czole. Szarp ziemię pazurami, drzyj, skowycz, burzo! A ulewę rozsiewaj, jak słowo dobre, od którego się serce raduje. Nogi mi spuchły od chodzenia i dreszcz chłodu mnie oplótł... Wypocząć daj, burzo! Otul oddechami ciepłomięsnego tłumu...
Jakiś student jakiejś pannie o najmodniejszej aktorce opowiadał. Jakieś sapiące ciało, do befsztyku podobne, paliło swoje długie cygaro i urągało burzy... Ktoś śmiał się... Ktoś szeptał... Dwa złote dziewczątka jaśniały bladością szat, jak duże, białe motyle. Bezwiednie lubieżnemi tony wyginały się, jak trzcinki, i suknie trzymały podkasane, choć tego nie było potrzeba... Błękitniały pończoszki, w których topił się żar... Buchnęło na mnie płomieniem... Drżałem jeszcze od zimna... Zapragnąłem ogrzać się przy tych ciałach złotych, przy tym cieple motylim.
Zanurzyłem się nieznacznie w tłum, łokciami mrowisko rozgarnąłem i wypłynąłem przy białych moty-