Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/160

Ta strona została przepisana.

lach. Całym ramieniem oparłem się o jasną dziewczynę, runąłem niemal na jej pierś. Ta grabież jej ciepła, nasyciła mnie złodziejską rozkoszą. Oczami niepatrzącemi spostrzegłem, jak włamywała się we mnie ostremi łokciami czujności. Widziałem później, jak wzrok jej oddziera się ode mnie z niesmakiem. Ustąpić chciała — ciasno było... Wtedy cofnąłem się poza nią i w ramieniu jej utopiłem jeden gorący pocałunek — pieczęć mej nędzy wszechstronnej. Ona drgnęła i rękę odrzuciła za siebie gorącą. Myślałem, że rąk moich szuka. Porwałem dłoń jej, uścisnąłem prędko... Lecz ona wydarła ją błyskawicznie z mej łapy, sięgnęła do kieszeni, i wyjmując woreczek z pieniędzmi, ściskała go oburącz w przerażeniu. W jednej chwili otwarła się przedemną czarna przepaść sztywnej prawdy. Jasna dziewczyna brała mnie za złodzieja kieszonkowego. Wstyd mi do oczów przyskoczył, jak pies, i szczerzył kły ostre. Przedarłem się brutalnie przez tłum i usiadłem na schodkach korytarza.
Myślami pogarbionemi włóczęgi zacząłem oceniać cały ten wypadek. Poczułem urazę do dziewczyny, że mi krzywdę uczyniła. A później niechęcią się smagałem, że to ja jej krzywdę uczyniłem. A później szło bolesne przeświadczenie, że krzywda poza nami tkwiła. Doszedłem wreszcie do wynalazku, że żadnej krzywdy nie było, i bólu nie było, i dramatu nie było... Wynurzał się tylko z grubych mgieł życia ten codzienny komizm, który wyciska łzy lub trzyma batutę śmiechu, — ta przypadkowość ślepych zdarzeń; to nic, od którego pęka dusza, lub oczy weselem promienieją.