Siedziałem na schodach nieznajomego domu i myślałem o złotej nieznajomej dziewczynie. Głuchła już burza i niemiały grzmoty — chodził tylko po mieście uparty deszcz.
— Chodźmy, Bronka!
— Chodźmy!...
Wdarło się na chwilę we mnie to imię, przeszyło hukiem jakiejś obawy, ale spostrzegłem jednocześnie, że ludzie się już rozchodzą, — zamykano kamienicę — wyszedłem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Kto tam na rozpłakanych się zawiesił chmurach i te szepty rozrzuca? Złe niebo, złe!... Na prawo, włóczęgo, bo cię stróż nocny spostrzeże. W ten zakręt! W ten nieubłaganie zimny płacz deszczu! Djabła się nie boisz, a kaszkiet policjanta cię trwoży. Na prawo, włóczęgo! — na prawo. A teraz kroki pośpiesznie skieruj przed siebie, bo cię ktoś ściga... A teraz na lewo — a teraz na lewo... Marsz — marsz!
Już przeszedł, już cicho... Odpocznij, włóczęgo!...
Oparłem się o mury zimnej kamienicy i myśli zmęczone włóczyłem po sennych ciszach miasta. Blade latarnie patrzyły w głębię mojej apatji, a deszcz szedł równo i nienawistnie, jak człowiek, który zaprzysiągł zemstę... Powieki raz po raz do snu mi opadały i chwiały się nogi, nie mogąc utrzymać ciężaru zmęczenia. Wytężałem tedy resztki świadomości i ciału czuwanie nakazywałem.
— Nie śpij!
Przyciskałem się mocno do muru i patrzyłem, jak