Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/162

Ta strona została przepisana.

miasto co chwila ucieka mi z przed oczu, skacze w konwulsjach szalonych i w blaskach latarni się trzęsie... Zadygotało we wszystkich posadach kamiennych, wyskoczył potwór z pod ziemi i zastukał twardemi brukami — zbliża się do mnie, leci...
Drgnęły przerażone źrenice, uciekać chciałem — za późno było... Szczur nocny patrzył już we mnie swojemi popielatemi oczami... Wyminął mnie, a jeszcze głowę odwracał...
Odskoczyłem tedy od ściany i postanowiłem go siepnąć oczyma... Pobiegłem, wyminąłem go, stanąłem. Zwolnił kroku, obejrzał się i przeszedł na drugą stronę ulicy.
Tak pies słabszy obejrzy kły psa mocniejszego, cofnie się i ze stulonym ogonem ucieka. Ta kombinacja psów podnieciła mi wtedy wyobraźnię — napastniczość w sobie poczułem.
— Za psem, za słabym psem, za psem parszywym...
Zaczęła się jakaś straszna gonitwa latającemi zygzakami na prawo i na lewo — z jednej strony ulicy na drugą — szczur nocny ogląda się, spostrzega mnie i biegnie — coraz hyżej, coraz zapamiętałej — ja za nim, ja ciągle za nim...
Wydzierają się nasze kroki naprzód, zataczają koła po ulicy, stukają, bębnią. Uszy tego bębnienia pełne niosę, słyszę, jak w takt uciekających zygzaków wygina się cała ulica, pęka i rozłamuje na cząstki...
Podskoczyło wszystko, zamigotało w oczach, zwichrzyło się... Z zakrętu jakiś człowiek wybiegł... Jeden