wało mi się, że go muszę znaleźć. Naraz zatrwożyła mnie nagła obawa.
— Co będzie, jeżeli policja znajdzie przy mnie ten paszport?
Uczułem konieczność pozbycia się fatalnego dokumentu.
Poszedłem nad Wisłę i szukałem miejsca, gdzieby go rzucić, zgubić nieznacznie. Ale ludzkie wszędzie czuwające oczy wtykały się we mnie co chwila, jak natrętny, upalny dzień.
Musiałem iść dalej, coraz dalej od miasta.
Okolica była już samotna, nieobecnością człowieka szczęśliwa. Tu tylko nocami grały fale i gędźbiły dla tych, którzy domów nie mieli. Tu czasem zasypiał spokojnie człowiek, ścigany przez gończe psy prawodawców. Obejrzałem się... Nikogo!...
Położyłem się w piasku i, układając się niby wygodniej, starałem się zlekka wysunąć paszport z kieszeni. Wkrótce mi się to udało. Zdawało mi się, że sama cisza tego nie słyszy.
Ale kiedym wstał na nogi i zamierzałem wracać, usłyszałem za sobą głos.
Chłopak jakiś podniósł się zza krzaka i wołał:
— Panie, panie! coś pan zgubił.
Pobiegł i podnosząc przeklęty papier, oddawał mi go.
— O! paszport — mówił.
— A tak... tak... — bąkałem wykręcającemi się na pięcie słowami — paszport... zgubiłem. Dziękuję, bardzo dziękuję.
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/165
Ta strona została przepisana.