Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/166

Ta strona została przepisana.

Uszedłem kilka kroków i naraz poczułem nienawiść do chłopca. „Jak on śmiał? Jak śmiał?“
— Obić szelmę, włosy ze łba powyrywać.
Kipiało wszystko we mnie.
Zatrzymałem się.
— Hej, chłopcze!
— A co?
— Chodź no tu.
— A po co?
— Chodź, chodź, dziecko, nie bój się!...
Zbliżył się...
Chwyciłem go wtedy mocno za rękę i wyszeptałem nad samym uchem:
— A ty łotrze, co tutaj robisz? Na złodziejstwo się już puszczasz. Pewnie nie jedną kieszeń masz już na sumieniu. Wziąć tylko takiego i utopić. O tak, o tak, gałganie!
Otaczałem go obu ramionami i nie wiem: pewnie rzuciłbym go w wodę.
Ale on wykręcił się zwinnie, jak małpa, i wydarł się.
Za chwilę był już za swoim krzakiem i rzucał na mnie kamieniami. Zacząłem uciekać.
Nocą dopiero poszedłem znowu nad Wisłę i owijając paszportem duży kamień, włożyłem go ostrożną ręką do wody. Odebrała mi go fala łakoma, połknęła i uciekła.
W plusku wód utonęła jeszcze jedna tajemnica — kto ją tam wydrze?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .