Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/167

Ta strona została przepisana.

Przysłano mi wreszcie mój własny paszport. Za parę złotówek, otrzymanych ze sprzedaży ostatniej koszuli, zadatkowałem „kunt przy famielji“ i zamieszkałem. Zdobyłem odrazu tysiące prerogatyw w zakresie policyjno­‑prawnym, adres i legitymacje, dach i barłóg. Kupiłem po cenie głodowo-suterenowej kilkanaście nocy snu, podwyższyłem moją wartość społeczną o osobisty meldunek. Mieszkali ze mną jacyś inni ludzie co noc słyszałem ich chrapiące ciała — przychodzili nocą i rankiem szli dokądś — i nie wiem, co za jedni byli, i nie pytałem o to. Z przeciwnej strony ulicy jakiś szynczek brudny przyglądał się mieszkaniu memu zdaleka. Wchodzili i wychodzili ludzie — pijani, p od nieceni. To — podrapani przez życie.
Jednak zacząłem im zazdrościć. Zazdrościłem im tej strawy mizernej, którą zajadali za stołami, zazdrościłem im wódki, która obrywała w nich wszystkie kwiaty myśli.
Głód chodził za mną, jak zły przyjaciel, brudził mi świat cały, ukazywał ręką na przeciwną stronę ulicy, jak szatan.
— Wódzi, wódzi się napij.
Wyschnięta i pokurczona myśl zaczęła snuć jakieś szynkowne fantazje, jakieś orgje smacznych niewyczerpanych jedzeń. Napełnia się misa po misie, pławią się w nich wszyscy trędowaci i zgangrenowani, a ja ich odpycham, nogami w parchy kopię i jem, żrę, chłepcę.
Poszedłem do szynku.
— Wódki — krzyknąłem.
Siadłem przy samotnym stoliku i piłem.