Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/169

Ta strona została przepisana.

uwierzyć. Masz pan inną i z drżeniem szczęścia w ramiona tamtej odchodzisz. Rzucasz pan zresztą pogardę na ten cały ród gadzini, który tylko od dobrych rzeczy odciąga. Ulegasz im pan tylko z litości i wyświadczasz łaskę... dla wrażeń, dla zabawki.
Zacząłem pisać list... Zdawało mi się, że to ja sam mam tę kochankę zdradziecką. Przewijały się koło niej niezliczone szeregi kochanków — klęczeli wszyscy i duszę jej pod stopy rzucali, a ona deptała po nich, jak po liściach — słychać było szelest niemilknący. Stopami o ziemię uderzyła, rozfrunęły się liście więdnące i poszły jękliwie z wiatrem.
Natenczas przyszło do mnie ni to wspomnienie miłości dziecinnej, ni to przeczucie przyszłej kochanki, którą się zaledwie w snach odgaduje. Oczy miała płomienne, a wichry włosów hebanowych spadały na szyję, jak górskie potoki... Wołała mnie do siebie, wiedziałem, że upaść przed nią muszę, a usta jej rozchylały się już do uśmiechu wykrzywionego w drwinę.
Pisałem list... Słyszałem, jak pióro skrzypi po papierze. Myśli moje zaczęły się niby obrywać... Czułem w sobie jakby jakiś krzyk, jakby trzask drzwi, wylatujących z zawias.
Łzy duże spadały mi na papier, jak toczone kamienie. Żal głuchy mną szarpał nad tą jedyną, nad tą przeklętą. Z ironji, z niesmacznych żarcików przeszedłem do płomiennych pieszczot. Błagałem, aby nie zapominała o mnie, aby mnie w niepamięci nie pogrzebała.
List kochankowi zdradzonemu przeczytałem... Patrzył na mnie, patrzył, słowa wymówić nie umiał...