— No, podpisz pan — rzekłem.
Machnął ręką.
— Et, sam już mnie pan podpisuj.
— Dobrze... — odparłem.
— Nazwisko?
— Szczur...
Spojrzałem nań wylękły, szukałem w jego oczach tej nocy strasznej...
— Jakto? Szczur? — tak?...
— Szczur... Po prostu: Szczur...
— A więc Jan Szczur?...
— Nie! Stanisław Szczur.
— Więc nie Jan?
Zaczął się śmiać tym pijanym śmiechem, co o każdy nerw zawadza, jak zepsuty klawisz.
— Już ja wiem teraz — mówił. — Pan znasz mego brata. Jan mu na imię. Z twarzy do mnie podobny, prawda?
— Z twarzy? To dziwne... Tamten chyba bez twarzy... Zresztą wysoki taki... tak, tak...
— Ej, szczęście też nasze — mówił z żalem — ja jeden taki, pan myślisz? — I on toż samo... Tak owinie człowieka, tak oplącze... Śmieje się z niego, a on „droga, jedyna“. Czasem jak warjat, „jabym zabijał dla niej wszystkich“. „Bij, zabij“ — myślę — „a serca już nie odbijesz od niej“. I teraz go napadło... Tylko cóż? Publiczna... A z miny to niby nic... A ładne to... a zalotne... Ot jakby i moja.
Spochmurniał...
— Taka ta jego Bronka!...
— Bronka, Bronka. — wyszeptałem.
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/170
Ta strona została przepisana.