Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/171

Ta strona została przepisana.

Wspomnienie jasnej dziewczyny przesunęło się przed memi oczami, jak cichy tajemniczy cień.
— Cóżeś pan tak się zdziwił? — zapytał.
— Nic, nic... Bronka... Oczy ma takie błękitne i do wielkiego motyla podobna?
— Może i do motyla — odparł zdumiony.
— Ramiona okrągłe, a gibka cała jak trzcina?
— Może... może i trzcina.
— A kiedy spojrzy, to niby niebo przyrzeka, a pilnuje portmonety.
Zacząłem się śmiać...
On nachylił się nade mną i wyszeptał:
— No, przyznaj się pan, i pana z rozumu obrała?
— Nie panie, przenigdy. Pijany jestem i po myślach pająki mi skaczą. Widziałeś pan kiedy takiego pająka? Przędzie, przędzie niteczkę cieniuchną i z każdej myśli powróz do wieszania uprzędzie... Zapłacisz pan jeszcze piwo?
— Hej, piwa! — krzyczał.
Piliśmy do późnej nocy.
Dzień ten wpłynął decydująco na moje losy. Byłem na pewien czas zabezpieczony od śmierci głodowej. Zostałem pisarzem listów miłosnych...
Codzień odtąd przychodziły do mnie jakieś smutne dziewczyny, jakieś wdowy żałosne, jakieś ludzkie upiory — z podbitemi oczami tęsknot, — z zaciśniętemi pięściami szału i zazdrości. Skarżyły się mękami ciał pożądliwych, krzyczały płaczem bezbronnych bydląt, odkrywały mi burze swoich pragnień, słoty i wichry, gromy i słońca...